Jak to było z moim pierwszym wyjściem w kobiecej wersji? Jak się wtedy czułam i jakie emocje buzowały w mojej głowie? W poniższym tekście postaram się przedstawić w najdrobniejszych szczegółach tamten wspaniały dzień.

Założyłam sobie, że wyjdę z mieszkania en femme dopiero gdy mój wygląd będzie mnie satysfakcjonował. Nie chciałam bardzo się wyróżniać na ulicy. Komplementowałam różne akcesoria, ubrania, uczyłam się makijażu pod okiem mojej narzeczonej, przeglądałam Internet, czytałam opowieści innych. Gdy udało mi się ukryć cień zarostu na twarzy za pomocą odpowiednich technik, w końcu zaczęłam się sobie podobać w lustrze. I pomyślałam, że może to już ten czas, żeby wyjść ze swojej szafy?

Wszystko się zaczęło pewnego zimowego dnia, gdy miałam jeden z tych gorszych dni. Widząc inne kobiety, zazdrościłam im tego, że mogą nosić w zasadzie co chcą, a ja muszę się z tym ukrywać. Nie mogę ubrać butów na obcasie, spódnicy, pomalować się itp. Takie myślenie mnie niestety przybija, mój nastrój jest obniżony. Staram się z tym walczyć (za pomocą filozofii stoickiej, polecam), ale to nie jest takie łatwe. Jeszcze długa droga przede mną, zanim się z tym pogodzę. Albo przekroczę kolejne granice w wychodzeniu en femme.

Następnego ranka było już lepiej. Nie myślałam o tym co dzień wcześniej. Narzeczona wyjechała na szkolenie jednodniowe, więc popołudnie miałam spędzić w pojedynkę. Jednak w pracy znowu mnie dopadł zły humor. To samo co poprzedniego dnia, zazdrość, bezsilność. Ale później zakiełkowała we mnie myśl, czy by nie spróbować wyjść en femme. Co mi się może stać? W końcu nikogo nie krzywdzę. To tylko przebranie, gra aktorska w zasadzie. Więc postanowiłam, że to będzie ten czas, kiedy Sonia wyjdzie na spacer. Przez większość dnia o tym myślałam, nie mogłam się za bardzo skupić na pracy, nie mogłam się doczekać wyjścia z biura. I w końcu wybiła godzina 16, pojechałam do domu. Od razu się przebrałam w czerwoną bluzkę oraz w prostą, granatową spódnicę mojej narzeczonej. Włożyłam sztuczne piersi, ogoliłam się i odczekałam trochę, aż skóra na twarzy mi się zregeneruje. Potem zrobiłam makijaż, nie za mocny, z bordową, matową szminką i założyłam moją rudą perukę z długimi włosami i grzywką. Efekt w lustrze był satysfakcjonujący. Podobałam się sobie.

Planowałam wyjść około godziny 20, ale nie mogłam się doczekać, więc wyszłam około 19. Ubrałam kozaki na obcasie mojej narzeczonej, mój męski sweter i na to bluzę, ponieważ na dworze jest zimno, a w szafie został tylko jesienny, czarny płaszcz mojej lubej. Owinęłam się w szalik, ubrałam płaszczyk i na koniec jej czapkę. I znowu efekt mi się podobał, nawet bardzo. Kilka zdjęć przed lustrem, sprawdzenie czy nikt nie idzie na korytarzu i wyjście z mieszkania. Serce mi biło mocno, chociaż spodziewałam się, że będę się bardziej denerwowała. Byłam dość pewna tego dnia. Zeszłam po schodach (windy nie użyłam). Przy wyjściu z bloku minęłam pana z pizzą. Lekko się obawiałam jego reakcji, ale poszło na szczęście gładko. Wyszłam i zobaczyłam, że pada, a ja nie mam parasola… Więc powrót do góry (zaczekałam aż pan wejdzie do windy) i już zbliżałam się do moich drzwi. Przynajmniej tak mi się wydawało. Na szczęście spojrzałam na numer na drzwiach. Nie to piętro… Wróciłam na schody, wzięłam parasol z mieszkania i wyszłam po raz drugi.

Było ciemno, światło latarni na osiedlu nie dawało dużego światła. Szłam spokojnie po osiedlu, ciesząc się z każdej chwili. Z tego stukotu obcasów na chodniku, wietrzyku, który muskał moje nogi. Było cudownie. Ludzi nie mijałam za bardzo. Postanowiłam pójść do samochodu. Pech chciał, że szedł sąsiad, który parkuje obok mnie. Rzadko się widzimy, nie rozmawiamy, no ale widział jak wsiada ruda kobieta do mojego samochodu. No trudno, jakby pytał, to powiem, że to była siostra. Ale i tak nie będzie pytał, nie będziemy rozmawiać. Tak to już ze mną jest, unikam kontaktów z obcymi ludźmi. On pewnie też. Wsiadłam do samochodu i odjechałam. Znowu myślałam o tym cudownym uczuciu bycia Sonią na zewnątrz. Przyglądałam się sobie w lusterku, gdy stawałam na światłach. Byłam szczęśliwa, zadowolona z siebie. Zrobiłam małą rundkę po mieście i wróciłam na parking. Sąsiada już nie było.

Deszcz ciągle padał. Postanowiłam się jeszcze przejść. Bardzo mi się to podobało. Rozszerzyłam swój spacer, obeszłam w zasadzie całe osiedle. Było cudownie. Po drodze minęłam bezpośrednio chyba cztery osoby, nie zliczę ile samochodów. Nie bałam się, byłam pewna siebie. I tak było ciemno, plus miałam parasol. Po pewnym czasie przestało padać. A ja szłam dalej, już bez parasola. Doszłam do swojej klatki, weszłam po schodach, na korytarz i z powrotem do mieszkania. Tam jeszcze kilka zdjęć w lustrze ze szczerym uśmiechem na twarzy. I wspaniałymi wspomnieniami w głowie.

W końcu satysfakcja z wyjścia. Spełniło się jedno z moich marzeń. I nie było wcale tak strasznie, jak sobie to wyobrażałam. Nastrój mi się bardzo poprawił tego wieczora. Już nie miałam tych uczuć zazdrości, bezsilności czy niezadowolenia. Byłam sobą i mieszkanie już mnie więcej nie ograniczało.